Mój Ojciec był człowiekiem lasu.
(Dookoła Świata nr 9)
Pod koniec życia mój ojciec wydał książkę, którą darzę szczególnym sentymentem. Opisał w niej podróż, bodaj najciekawszą spośród wszystkich swoich wypraw – podróż do krainy dzieciństwa i młodości. Dla mnie ten tom („Mój ojciec i dęby”) ma wartość wyjątkową, ponieważ opowiada o moich najbliższych, których nie miałem szczęścia poznać osobiście, gdyż zmarli przed mym przyjściem na świat. Zwłaszcza o dziadku Antonim Fiedlerze(1869-1919), postaci lubianej i cenionej w Poznaniu tamtych lat. Był on poligrafem i wydawcą, artystą, miłośnikiem dębów rogalińskich, człowiekiem wielkiej fantazji. On to właśnie rozbudził w młodym Arkadym namiętne zainteresowanie przyrodą i dalekimi ludami. „Uczył mnie kochać rzeczy takie, obok których inni ludzie przechodzili obojętnie” – wspomni później pisarz o swoim rodzicu.
W 1928 roku Arkady Fiedler wyruszył w pierwszą wielką podróż do południowej Brazylii. Przywiózł z niej bogate zbiory, które bezinteresownie przekazał Muzeum Przyrodniczemu i innym naukowym placówkom w Poznaniu, i nie mniej bogate wrażenia, które opisał w książkach „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele” i „Wśród Indian Koroadów”.
W 1933 roku urzeczywistnił swe najgorętsze marzenie: dotarł do Amazonii. Wyprawa zaowocowała książką „Ryby śpiewają w Ukajali”, która przyniosła ojcu rozgłos i uznanie czytelników. W 1936 wydał kolejny bestseller: „Kanadę pachnącą żywicą”. Dzięki poczytności tych książek, wyprawy finansował z honorariów autorskich.
Wybuch drugiej wojny światowej zastał ojca na Tahiti. Porzucił słoneczną wyspę, by wybrać żołnierski los. Przedostał się do Wielkiej Brytanii, gdzie poznał polskich lotników bohatersko walczących w bitwie o Anglię. Napisał o nich głośną książkę: „Dywizjon 303” – jej przedruki krążyły w okupowanym kraju, krzepiąc ducha.
O tym, że legenda Dywizjonu 303 nadal jest żywa i porusza serca przekonaliśmy się kilkanaście miesięcy temu, gdy odsłanialiśmy w Ogrodzie Kultur i Tolerancji przy Muzeum Arkadego Fiedlera w Puszczykowie replikę myśliwca Hurricane, za sterami którego, latali nasi lotnicy w Anglii. Ogromne zainteresowanie uroczystością przeszło nasze oczekiwania! Wtedy też podpisaliśmy z firmą producencką Film Media umowę o udzielenie praw na wykorzystanie książki „Dywizjon 303” w filmie fabularnym o lotnikach. Może, więc wreszcie doczekamy się porywającego obrazu o naszych myśliwcach, których zwycięstwa w pamiętnym 1940-tym roku wzbudziły podziw świata!
Po wojnie ojciec wrócił do ojczyzny i zamieszkał z rodziną w Puszczykowie, w domu, który kupił w 1947r. Wtedy pojawiły się kłopoty. Ojciec pisał o Meksyku. Władze Związku Literatów Polskich wezwały go, by zaprezentował fragmenty reportażu. Tekst został poddany surowej krytyce. Zarzucono autorowi, że nie potrafi pisać w duchu obowiązującej wówczas, doktryny socrealistycznej. Ojciec nigdy nie ukończył tej książki.
Arkady nie miał szans otrzymać paszport w ówczesnej rzeczywistości, nie mógł tym samym wyjeżdżać. Zaczął, więc podróżować w świecie wyobraźni. Tak powstały powieści dla młodzieży: „Mały Bizon”, „Wyspa Robinsona” i „Orinoko”.
Niektórzy znajomi szeptali: uważaj, bo was obserwują. Ojciec wrócił z Zachodu, gdzie służył w polskiej armii, matka była Włoszką, mieliśmy za granicą rodzinę. To było źle widziane. O grożącym ojcu aresztowaniu, dowiedziała się pisarka Izabela Czajka Stachowicz. Czajka namówiła Jerzego Putramenta, literata i prominentnego działacza partyjnego, by zabrał Fiedlera wraz z delegacją polskich pisarzy do ZSRR. Dzięki temu Urząd Bezpieczeństwa pozostawił podróżnika w spokoju.
To wszystko jednak odbiło się na jego nerwach. Ojciec wyraźnie zaczął się zacinać w rozmowie. Ale nigdy z jego ust nie padło słowo, że żałuje powrotu do Polski. Pisał z myślą, przede wszystkim o polskim czytelniku (chociaż zaczęły się ukazywać liczne wydania jego książek w przekładach na obce języki). A czytelnicy mu się odwdzięczali. Kiedy powstało Muzeum Fiedlera w 1974r., zainteresowanie placówką było od początku ogromne.W 1980 roku towarzyszyłem ojcu w podróży do Kanady. Odwiedziliśmy indiańską wieś Obidżuan, zaszytą daleko na północy w głębokich lasach. Tę samą wieś Obidżuan, którą ojciec poznał czterdzieści pięć lat wcześniej i opisał w książce „Kanada pachnąca żywicą”. Mieliśmy nadzieję, że spotkamy jego dawnych indiańskich przyjaciół, Johna Iserhoffa i Lisima, z którymi chodził na polowania, ale niestety żaden z nich już nie żył i nikt już ojca nie pamiętał.
Jednak u Indian nastąpił wybuch entuzjazmu. Wywołała go książka „Kanada pachnąca żywicą”, którą im pokazaliśmy. Nie mogli się nacieszyć reprodukcją fotografii Johna Iserhoffa, którego wszyscy pamiętali. Napawało ich dumą, że wódz został uwieczniony w pięknie wydanej książce w obcym języku.
Jeden z Indian zawiózł nas canoe w dalekie ustronie. Tam biwakowaliśmy kilka dni, w zupełnej dziczy, łowiąc szczupaki. Ojciec miał wówczas 85 lat i trochę się o niego obawiałem. Niepotrzebnie. Lubił mówić o sobie, że jest człowiekiem lasu i namiotu. W Kanadzie przekonałem się, że tak właśnie było.
Marek Fiedler